Mój trening w tym sezonie był raczej nastawiony na biegi na 5 i 10 km. Postanowiłem jednak spróbować swoich sił w jednym lub dwóch półmaratonach.
6. Tarczyn Półmaraton
W półmaratonie w Tarczynie brałem udział po raz drugi. Od pierwszego wrażenia polubiłem ten kameralny bieg i już rok temu postanowiłem, że w następnym roku tez pobiegnę. Jak postanowiłem tak zrobiłem. Zapisałem się już w czerwcu planując tutaj bieg po nową życiówkę. Zacznijmy jednak od początku.
Uff – jak gorąco, puff – jak gorąco.
Jak mogliście przeczytać w poprzednim wpisie, w ostatnim tygodniu prawie nic nie szło po myśli. Choć treningi i tapering poszły zgodnie z planem, to niestety złapało mnie przeziębienie, które nie chciało puścić. Ogólnie cały tydzień chodziłem jakiś nieswój. Do tego prognozy na weekend były bardzo dobre – tzn. bardzo dobre dla wypoczynku, ale na pewno nie dla kogoś kto chce pobiec półmaraton o godzinie 11:00 🙁 . W sumie to pogoda, to był ten czynnik, który najbardziej spędzał mi sen z powiek. Na to jednak nie było rady i trzeba było się z warunkami pogodzić.
Jako, że do Tarczyna nie mam daleko wstałem o 8:00. Z kolegą umówiliśmy się, ze wpadnę do niego o 9:30 więc miałem sporo czasu na przygotowanie. Na śniadanie banan, kanapka z dżemem i duża kawa z cukrem na pobudzenie (zwykle pijam bez). Kontrola temperatury powietrza nie pozostawiła złudzeń – będzie dzisiaj „ciepło” (o 9:00 rano było już 24 stopnie na słońcu). Żona przy wyjściu prosiła tylko, abym nie przesadził i wrócił do domu o własnych siłach 😉
Na miejsce dotarliśmy ok. 10:00. bez problemu znaleźliśmy miejsce do parkowania, gdyż organizatorzy przeznaczyli sporą łąkę w tym celu (pierwszy plus). Odbiór pakietu zabrał nam nie więcej jak 5 minut (ze staniem w kolejce) więc już w sumie po 15 minutach byliśmy gotowi do rozgrzewki. Pobiegliśmy ok. 1 km w tempie narastającym. Nawet nieźle – tętno średnie w okolicach 130. Trochę dynamicznego rozciągania i można było oczekiwać na start. Tutaj zweryfikowaliśmy swoje plany. Kolega postanowił trzymać się tempa 5:00, a ja postanowiłem na początkowych 5 km pobiec w okolicach 4:50 (negative-split na 1:40) i tam zdecydować co dalej. jeszcze krótkie przemówienie przedstawicieli organizatorów i lokalnych władz i nastąpił wystrzał startera.
Dobre, nie tak złego początki
Zacząłem spokojnie. Pierwszy km to z górki więc kontrolować tempo było łatwiej. Dalsze 4 km to już niestety mniejszy lub większy podbieg więc było ciężej. O dziwo, pomimo upału, biegło mi się nieźle i cały czas utrzymywałem tempo w okolicach 4:50. Niepokoiło mnie jednak tętno, które już teraz oscylowało w okolicach 158, co nie zwiastowało możliwości zbyt dużego przyspieszenia. Piąty km i 24:45 (4,57 min/km), więc troszkę poniżej normy.
Na 5 km zbiegliśmy z głównej drogi i wbiegliśmy w sady. Pojawiło parę zbiegów i podbiegów, co nie sprzyjało utrzymaniu tempa, a niestety robiło się coraz goręcej. Pierwszy punkt z wodą – kubek do gardła, kubek na głowę. Po 7 km trasa skręcała w stronę lasu więc zaczęły się dłuższe okresy, gdzie można było schować się w cieniu. Niestety na tym odcinku już wiedziałem, ze dzisiaj nici z życiówki, więc postanowiłem pobiec tak, aby zachować tętno na poziomie 160-165. Na 10 km czas 50:19 (5 km w 25:34). Trasa wiodła przez las. Trwało to tak 4 km aż do nawrotu (na 11 km) i kolejne 4 km do wybiegnięcia z lasu. Mogę uznać, że to był najfajniejszy odcinek. Biegłem już bez spiny. Chciałem utrzymać tempo i bardziej bawiłem się biegiem niż walczyłem. Od czasu do czasu udawało mi się nawet kogoś dogonić (szczególnie na podbiegach – trening na suwalszczyźnie zrobił swoje). Troszkę zdziwiłem się, że w połowie na punkcie odżywczym nie było żadnych bananów. Widać nie doczytałem, a że energetycznie czułem się dobrze nie zmartwiło mnie w ogóle.
Między 14. a 15. km trasa wyszła z lasu i znów zaczęło palić słońce. Dzięki bogu kibicom z okolicznych domków. Niektórzy rozdawali wodę, część zrobiła kurtyny wodne. Na prawdę chwała im za to. Organizatorzy również rozstawili dodatkowe kurtyny wodne, które skutecznie chłodziły, ale te dodatkowe, samozwańcze punkty dawały dodatkowej otuchy. 15 km i 1:15:31 (5 km w 25:12). Zaczynałem już odczuwać lekki ból nóg spowodowany dystansem, ale nie dziwne skoro moje wybiegania nie przekraczały zwykle 17 km (z przewagą krótszych). Od czasu do czasu pojawiali się kibice, którzy wykrzykiwali imiona wypisane na numerach. Było to bardzo fajne i co ważniejsze pokrzepiające. Po 17 km zacząłem już zwalniać. Każdy km schodził już poniżej 5:10, aby na 20 km spać do 5:30 (podbieg), ale było już mi bardzo ciepło. Ostatni km to bieg pod górę i szybki finisz na ostatniej prostej. Czas na mecie 1:47:47 i miejsce open 109. Czas gorszy od życiówki o 5 minut, ale miejsce lepsze o ponad 20 miejsc 🙂 .
Na mecie od razu wypiłem butelkę izotoniku i dwie butelki wody, troszkę się porozciągałem i czekałem na kolegę. Wbiegł 5 minut po mnie. Postanowiliśmy poleżeć chwilę z nogami w górze, bo poczułem lekkie zawroty głowy. 5 minut pomogło. Odebraliśmy depozyty, a że mi się troszkę spieszyło, nie zostaliśmy na posiłku regeneracyjnym – a podobno był bardzo smaczny, pojechaliśmy do domu.
Sportowo, choć nie zbliżyłem się nawet do życiówki, jestem zadowolony. Pobiegłem najdłuższy bieg w tym półroczu, w trudnych warunkach utrzymując w sumie dość równe tempo. Nie ma co narzekać. Teraz czas popracować i przygotować do kolejnych startów. Myślę, że jeszcze jeden półmaraton w tym roku pobiegnę i spróbuję jednak złamać te 1:40, a może i coś więcej.
Organizacja
Do organizatorów nie mam nic do zarzucenia. Wody było w bród i można było brać bez limitów. Troszkę szkoda, że część była gazowana, ale i ta dobrze chłodziła :-). Chwała organizatorom również za kurtyny wodne (były 4). Świetna decyzja, która na pewno wielu pomogła przeżyć ten bieg bez większych problemów. Szkoda, że nie udało się przełożyć startu na wcześniejszą godzinę, ale jestem w stanie zrozumieć, że jest to dość skomplikowane z organizacyjnego punktu widzenia. Moja ogólna ocena: 9/10. Bardzo fajny bieg, na który na pewno jeszcze nie raz zagoszczę.
Gratuluje biegu i decyzji, żeby się nie zajeżdżać w tych warunkach 🙂
Nie było o tym mowy. Cały czas tętno trzymałem na 165. Pod koniec tylko skoczyło do 170. Nie było z czego przyspieszyć.