Postępy, postępy…

Urlop się skończył i wróciłem do biegania w miejscu zamieszkania. Płasko i nudno w porównaniu z tym co miałem przez ostatnie dwa tygodnie.

W tych warunkach przyszło mi zrobić dwa pierwsze treningi w tym tygodniu:

Wtorek: 8x2min(@4:11min/km) / 1 min truchtu

Interwały w tempie szybszym niż 5 km. Trening robiłem dość wcześnie i było jeszcze dość ciepło, a do tego dość mocno wiał wiatr. Postanowiłem, że połowę interwałów zrobię z wiatrem, a połowę pod. Poszło nawet nieźle. Wszystkie powtórzenia poniżej założonego czasu, więc jest postęp. Miałem lekkie zachwianie na 5 powtórzeniu – naszło mnie wrażenie, że nie jestem w stanie już bardziej przyspieszyć, choć zegarek pokazywał średnią gorszą od 4:11min/km, ale wbiegłem akurat w las i wiatr przestał przeszkadzać. Ogólnie jestem zadowolony, bo wiem, że jest już poprawa. Do tego dołożyłem jeszcze 3 km rozgrzewki i 3km schłodzenia – w sumie ok. 11 km. Oczywiście po treningu rozciąganie, ale trochę za krótkie, bo przyczepy w kolanach lekko mnie ciągnęły jeszcze następnego dnia.

Środa: 11 km 1 regeneracji (1 zakres)

Cały dzień padało. Teraz nie mam czasu na robienie treningów z rana, a wtedy chyba była najlepsza pogoda. Zostało mi czekać do popołudnia i liczyć, że się poprawi. Deszcz jak padał tak padał, ale postanowiłem nie rezygnować. Wzrok mojej małżonki widzącej mnie wychodzącego na deszcz w stroju biegowym jakby mówił: „Jesteś chory… .”, ale to tylko bardziej motywuje 😉 . Okazało się, że tylko lekko siąpi. Pierwszy kilometr wyszedł jakoś bardzo szybko, bo poniżej  5:15min/km (dla mnie założenie jest aby nie przekraczać 5:30), ale już od mniej więcej tygodnia mam tak, że strasznie lekko mi się biega na wolniejszych tempach –  to chyba efekt treningu 😉 . Postanowiłem zwolnić. Po 3 kilometrze sprawdzam tętno, a tam 170… . Myślę, że coś jest nie tak, bo biegnie mi się luźno, a lekki deszczyk bardziej pomaga niż przeszkadza. Pomyślałem, że kończy się bateria w pasku od pulsometru, więc już do końca biegu postanowiłem biec na czuja kontrolując tylko co jakiś tempo. Jak na złość, gdy byłem w połowie trasy, czyli najdalej od domu, rozpadało się na dobre. Lekko zweryfikowałem plany i postanowiłem przyspieszyć, ale tak, aby nie wejść nawet w tempo maratońskie. Kolejne km biegłem coraz szybciej, aby 10 km przebiec w 4:50 a 11 km w 4:30. Nie jest to prawdziwe BNP, ale jakaś lekka namiastka. Znowu muszę powiedzieć, że bardzo dobrze biegło mi się ostatni kilometr. Przemoczony wróciłem do domu i zrobiłem małe rozciąganie, bo łydki miałem jednak trochę pospinane.

Podsumowując – widzę postępy i już nie mogę doczekać się jesiennych startów. Widzę, że jest szybkość, ale jeszcze trochę brakuje mi wytrzymałości, więc teraz więcej będzie treningów tempowych i progowych. Od kilku tygodni codziennie robię też pompki, a dzisiaj spróbowałem trochę ćwiczeń na core z YouTube’a. 30 minut ćwiczeń i nawet udało się spocić, choć jedynym ciężarem jaki musiałem dźwigać byłem ja sam 🙂 Dzisiaj odpoczynek, a od piątku weekendowa seria biegów.

Pozdrawiam na biegowo… 😉

2 Replies to “Postępy, postępy…”

  1. Podeślij link do tego yt o którym wspominasz,? Ostatnio coraz bardziej wkręcam się w ćwiczenia core , więc zbieram materiały i inspiracje.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.