Ten bieg zaplanowałem już przed wakacjami ze względu na miejsce w jakim się odbywa i wspaniały klimat jaki jej towarzyszy. Lubię takie małe biegi, gdzie nie ma tłoku i panuje taka specyficzna, można by powiedzieć, że nawet rodzinna atmosfera. Zacznijmy jednak od początku.
W tygodniu dałem sobie trochę na luz. Po środowych rytmach zrobiłem tylko 8 km rozbiegania w czwartek i postanowiłem piątek zrobić wolny, aby dać odpocząć trochę nogom. Pogoń za Bobrem to bieg przełajowy (12,5 km i 100 m przewyższeń) rozgrywany jako bieg towarzyszący Maratonowi Wigry – najpiękniejszemu maratonowi na świecie 🙂 .
Na miejsce, do Starego Folwarku, dojechałem z rodzinką w piątek koło północy. Spędzam tam co roku urlop więc kwaterę miałem już zarezerwowaną wcześniej. Postanowiłem od razu pójść spać. Wstałem chwilę przed 8:00. Piękne słońce i całkowity brak wiatru zwiastował upał. Z kwatery miałem dosłownie 100 m do biura zawodów, więc idąc po śniadanie do sklepu wstąpiłem po pakiet startowy. Zostało prawie 3 godziny do startu. Mały spacer, śniadanie, przywitanie ze znajomymi z okolicy i tak mi zeszło ze dwie godziny. Na 30 minut przed startem poszedłem na rozgrzewkę – 2 km w tempie narastającym do docelowego, kilka przebieżek no i rozciąganie dynamiczne. Było już bardzo ciepło, więc na start oczekiwałem w cieniu. Jeszcze tylko odebrałem życzenia powodzenia od „moich kibiców” i udałem się na start. Postanowiłem ustawić się na początku stawki, gdyż chciałem uniknąć tłoku na pierwszym, dość wąskim, odcinku trasy.
Punktualnie o 11:00 ruszyliśmy. Pognałem od razu za czołówką, aby uniknąć tłoku na pierwszych kilkuset metrach. Byłem może dwudziesty, gdy spojrzałem na zegarek po pierwszym kilometrze – 4:30. Trochę za szybko. Nie walczyłem o miejsce, ale o czas i zwolniłem. Drugi kilometr – 4:50 już lepiej, ale wiedząc co mnie czeka za niespełna 1,5 km postanowiłem jeszcze trochę zwolnić. Trzeci kilometr podobnie i zaczynają się „schody”. Dotychczas biegliśmy po asfalcie względnie po drodze szutrowej, ale teraz zaczyna się prawdziwa przeprawa – ścieżka przez las. Taka prawdziwa, z której niedawno drwale wyciągali ścięte drzewa, więc czasami poorana i nierówna. Dodatkowo ze sporym podbiegiem (ok. 30 m w górę). Tempo spadło 😉 diametralnie – ok. 5:30 – 5:40, a odcinek ten ciągnął się ok. 800 m, aby na zakończenie skręcić w leśną drogę (ok. 2,5 km). Droga utwardzona, ale dość nierówna, ze sporą ilością kamieni i wciąż lekko pod górę. Udało mi się trochę podkręcić tempo i cały czas utrzymywałem się w czołówce, znaczy kilka osób mnie wyprzedziło, kilka ja wyprzedziłem. Tutaj też był zlokalizowany pierwszy punkt odżywczy, ale tylko z wodą. Chwyciłem dwa kubki – jeden na głowę, drugi w połowie do gardła. Biegniemy dalej – tempo ok. 5:07 min/km przy tętnie 172-174 ud/min, czyli moje progowe.
Na ok. 6 km nastąpił nawrót i droga zmieniła się w ścieżkę. Wąską, czasami grząską i śliską, więc trzeba było uważać jak się stawia stopę. Na tym odcinku na pewno przewagę mieli Ci co założyli obuwie trekkingowe. Udało mi się trochę przyspieszyć i tempo czasami pokazywało nawet 4:50min/km, ale akurat tutaj było to 3 km z górki. Biegłem sam, co jest dla mnie w sumie nowością. Skądinąd ciekawe uczucie, nikogo przed tobą, nikogo za tobą 😉 . Po 3 km, teren zaczął się podnosić i niestety zaczynałem odczuwać trudy biegu. Na jednym z podbiegów poczułem już spore zmęczenie w kolanach, ale postanowiłem, że nie będę podchodził. Takie było założenie, że biegnę cały czas. Udało się dobiec do punktu odżywczego i nawet wyprzedziłem dwóch czy trzech zawodników, którzy właśnie na podbiegach stawali. ten punkt żywieniowy to już zupełnie inna historia. Sękacz, babka, ciastka – zupełnie coś innego niż na innych biegach, ale to jest właśnie to co odróżnia ten bieg i Maraton Wigier od innych biegów. Można było się najeść i napić, ale ja tylko skorzystałem z arbuza i dwóch kubeczków wody i pognałem dalej.
Po około 500 m sporym zbiegiem skończył się las i wybiegliśmy na drogę z pięknym widokiem na jezioro Wigry. Tzn. widok pojawił się kiedy udało się pokonać kolejny, na szczęście ostatni już, podbieg (25 m różnicy na 300 metrach dystansu). Na tym etapie biegu to już była walka na całego. Na szczęście udało się. Zbieg przez jar i wbiegamy na utwardzoną drogę i niespodzianka. Samozwańczy punkt odżywczy we wsi Cimochowizna. Nie wiem czy turyści czy miejscowi, ale chwała im za polewanie zimną wodą. Dawaliście radę 🙂 . Zostało raptem dwa kilometry samym brzegiem jeziora Wigry z widokiem na klasztor w Wigrach. Tu już bez historii. W tym miejscu tempo średnie wynosiło ok. 5:00 min/km. Miałem przed sobą jednego zawodnika, ale niestety na ostatnim kilometrze już nie udało mi się go dogonić. Gdy wbiegałem do Starego Folwarku, kibice gorąco dopingowali i nawet ktoś rzucił, że jestem 37. O kurczę, nieźle – pomyślałem. Pierwsza 50-ka 😉 jest moja. Ostatnie 500 m biegłem jak na skrzydłach. Powiem Wam, że fajnie jest wpaść na metę samemu, nawet jeśli się nie wygrywa. Wtedy oczy wszystkich (a szczególnie komentatora – pozdro 😉 ) zwrócone są akurat tylko na Ciebie. Na prawdę fajnie uczucie.
Na mecie gratulacje od małżonki i córki oraz znajomych, którzy też mi gorąco kibicowali. Dzięki wielkie. Faktycznie, zająłem 37 miejsce open z czasem 1:03:27. Miejsce mnie satysfakcjonuje, czas trochę mniej. Liczyłem, że uda mi się złamać godzinę, ale to było ponad moje siły. Cały czas miałem tętno w okolicach 170 i więcej, więc gdybym przyspieszył to szybko skończyłoby się na poważnej utracie sił. Cieszę się za to, że udało mi się utrzymać stałą intensywność – uczę się.
Po biegu poczekałem jeszcze na na mecie na pierwszych zawodników z maratonu. Spotkałem paru znajomych z treningów w Warszawie, którzy niecierpliwie czekali na Bartka Olszewskiego, który prowadził od startu do mety (z małą przerwą na zagubienie się 😉 ).
Po zakończeniu biegu na pobliskim placu gminnym odbyła się impreza integracyjna z grillem ogniskiem, koncertem orkiestry i ogólną możliwością wymiany poglądów z innymi biegaczami. Atmosfera była super, a organizatorzy ciągle donosili jedzenie, oczywiście regionalne (nie wiem skąd oni tyle tego mieli 😉 ).
Podsumowując. Dla mnie bieg udany – nie będę narzekać. Jeśli chodzi o samą imprezę, to jeszcze nigdy nie byłem na tak fajnym biegu. Wielkie gratulacje dla organizatorów. Organizacja – super. Trasa i punkty odżywcze – zupełnie poza konkurencją. Nie ma co i trzeba rezerwować czas na przyszły rok. Nie wiem tylko czy będzie to znowu Pogoń za Bobrem, czy tym razem jednak Maraton Wigier. Czas pokaże. Zwłaszcza, że jak co roku, urlop będę też tutaj spędzał.